Polski nie stać na kolejną kwarantannę narodową. Nawet bez niej niektórym branżom i firmom będzie bardzo trudno przetrwać spodziewaną drugą, jesienno–zimową falę pandemii koronawirusa
Świat jest wciąż daleki od uporania się z koronawirusem SARS–CoV–2, który zaatakował na początku 2020 roku. Skutecznej szczepionki na razie nie ma, niezawodnego lekarstwa na COVID–19 również. Liczba nowych wykrytych przypadków w skali doby utrzymuje się – w ujęciu globalnym – na tym samym poziomie od połowy lipca. Podobnie jest w Polsce. I choć na początku września w naszym kraju dzienna liczba nowych wykrytych zakażeń spadła do około 400 dziennie (z około 900 w sierpniu), to eksperci nie mają wątpliwości, że jesienią i zimą możemy doświadczyć znacznie większej liczby zachorowań na COVID–19, niż latem. Może nadejść tzw. druga fala epidemii.
Koszty drugiej narodowej kwarantanny? Zbyt duże…
Pierwsza zimowo–wiosenna fala pandemii niemało kosztowała polską gospodarkę. Rząd wprowadził narodową kwarantannę (tzw. lockdown), podobnie jak większość rządów na świecie. Wiele sektorów gospodarki stanęło lub zaczęło działać „na pół gwizdka”. Zawieszono zajęcia w szkołach na każdym szczeblu nauczania.
Według średniej wyliczonej z szacunków różnych ekspertów i instytucji, wiosenny dwumiesięczny lockdown (początek marca – początek maja) kosztował polską gospodarkę ponad 50 mld zł, czyli 25 mld zł miesięcznie. Zdaniem Moniki Kurtek, głównej ekonomistki Banku Pocztowego, koszt wiosennego lockdownu jest tak naprawdę znacznie większy. – Biorąc pod uwagę chociażby wydatki PFR na pomoc dla firm, czy wydatki BGK z Funduszu Przeciwdziałania COVID–19, jest to około 150 mld zł – wskazuje Kurtek. – Trudno policzyć straty firm z tytułu mniejszego popytu, czy po prostu braku możliwości działania. Te koszty to nie tylko sam okres zamknięcia sklepów czy izolacji społeczeństwa, ale także wszystkiego tego, co dzieje się dalej – dodaje ekonomistka.
Jan Hagemejer, ekspert think tanku CASE, podkreśla, że II kwartał tego roku charakteryzował się spadkiem inwestycji o 11,4 proc. w skali roku. – To się przełoży na wolne tempo wzrostu zasobu kapitału. Czyli pandemiczna „dziura w kapitale inwestycyjnym” będzie się replikowała w kolejnych kwartałach, wpływając negatywnie na produkcję, czyli na tempo wzrostu PKB. By produkować, trzeba mieć nie tylko pracę, ale i kapitał – wskazuje Hagemejer.
Ile kosztowałby ewentualny lockdown jesienno–zimowy? Zdaniem Ernesta Pytlarczyka, głównego ekonomisty Banku Pekao, to zależy od czasu jego trwania i tego, jakie dokładnie restrykcje obowiązywałyby w tym czasie. – Przyjmując jednak, że ów hipotetyczny zimowy lockdown byłby kopią swojego poprzednika z okresu wiosennego, to straty ekonomiczne byłyby prawdopodobnie mniejsze, niż za pierwszym razem. Dlaczego? Bo wszyscy uczestnicy życia gospodarczego wyciągnęli wnioski z poprzedniego lockdownu, ocenili ryzyko wiążące się z różnymi rodzajami aktywności społecznej i ekonomicznej, uwzględnili w swoich kalkulacjach pomoc państwa i jej naturalne ograniczenia, i tak dalej – uważa Pytlarczyk.
Innego zdania jest Monika Kurtek. – Trudno wyobrazić sobie, co działoby się po drugim lockdownie. Koszty byłyby na pewno jeszcze większe, niż przy pierwszej fali. Przy czym państwo raczej nie byłoby już w stanie ratować firm i całych branż. Mielibyśmy na pewno ogromną liczbę bankructw i gwałtowny wzrost bezrobocia. Cofnęlibyśmy się jako kraj wiele lat do tyłu. Weszlibyśmy w długotrwałą recesję – ostrzega główna ekonomistka Banku Pocztowego.
Niektóre branże są na stale w kwarantannie
Nie wiadomo, czy jesienno–zimowy lockdown stanie się faktem. To zależy od tego, jak będzie się zachowywał koronawirus w okresie obniżonej ludzkiej odporności, czyli wzrostu zachorowań na choroby wszelakie. Wydaje się jednak, że na kolejną narodową kwarantannę rząd zdecydowałby się tylko w ostateczności: gdyby służba zdrowia zaczęła tracić wydolność.
– Musielibyśmy iść w kierunku amerykańsko–brazylijskim. Liczba zachorowań musiałaby rosnąć w bardzo dużym tempie i pojawiło się ryzyko kolapsu służby zdrowia. W takim negatywnym scenariuszu lockdown mógłby być bardzo silny, a tym samym bardzo dotkliwy dla gospodarki – podkreśla Maciej Bukowski, prezes think tanku WiseEuropa.
– Jesteśmy aktualnie, na początku września, w sytuacji, w której skala zachorowań na COVID–19 przekracza w niektóre dni liczbę zachorowań w szczycie pierwszej fali pandemii. A mimo to nie ma krajowego lockdownu. Rządzący już od dawna mówią, i to nie tylko w Polsce, że państw nie stać na drugi lockdown. Wydaje się więc, że nigdzie – na taką skalę jaka miała miejsce wiosną – do niego nie dojdzie – potwierdza Monika Kurtek.
Jednak ewentualne nasilenie pandemii w okresie jesienno–zimowym i tak będzie sporym wyzwaniem dla całej gospodarki, bo w grę wchodzą nie tylko urzędowe obostrzenia, ale także czynniki psychologiczne. – Strach przed epidemią negatywnie oddziałuje na popyt, a w dalszej kolejności na aktywność gospodarczą przedsiębiorstw. Eskalacja kryzysu epidemicznego pogłębiłaby ich dotychczasowe problemy, utrudniając szybszy powrót do normalności – ostrzega Pytlarczyk. – Utrzymująca się, czy nawet rosnąca niepewność, może również negatywnie wpływać na inwestycje firm, co przełożyłoby się na i tak trudną sytuację niektórych gałęzi przemysłu. Mogłoby to pogłębić również spowolnienie w sektorze budowlanym – dodaje główny ekonomista Banku Pekao.
Obecnie zamiast o drugiej narodowej kwarantanny mówi się raczej o punktowych wyłączeniach (np. miast czy powiatów), lub sektorowych i branżowych. – Wszystko wskazuje na to, że obostrzenia będą miały charakter lokalny i będą wdrażane na poziomie powiatów lub grup powiatów. Najważniejszym parametrem, który w tej sytuacji należałoby obserwować, jest wykorzystanie miejsc w szpitalach, szczególnie na oddziałach intensywnej opieki medycznej – tłumaczy Pytlarczyk. – Trzeba pamiętać, że pierwszy lockdown był sposobem na zarządzenie ryzykiem przeciążenia systemu opieki zdrowotnej w warunkach niewiedzy co do zasięgu epidemii. W połowie marca wykonywano ok. tysiąca testów na COVID–19 dziennie. Obecnie polskie laboratoria są w stanie przeprowadzać 25–30 tysięcy testów dziennie, co pozwala działać precyzyjniej oraz lepiej i szybciej izolować chorych – dodaje.
Które branże są najbardziej narażone na wyłączenia? – Wszystkie te, które gromadzą duże grupy ludzi: lotnictwo, turystyka, hotelarstwo, branża eventowa, kultura, szkolnictwo. A poza tym wszelkie zakłady pracy, w których pojawia się zakażenie, a które szybko stać się mogą ogniskiem zachorowań – wylicza Monika Kurtek.
Jan Hagemejer wskazuje, że niektóre branże są niejako cały czas w kwarantannie. – Popatrzmy na branżę rozrywkową. Wystarczy przejść się do kina, by zobaczyć, jak bardzo ona została na trwale uszkodzona. Sale kin świecą pustkami. Branża kulturalna bardzo mocno odczuwa pandemię i dla niej będzie ona miała długotrwałe skutki – zwraca uwagę Hagemejer.
Podobnie sądzi Maciej Bukowski, prezes think tanku WiseEuropa. – Ludzie nawet bez urzędniczych obostrzeń powstrzymują się od korzystania z wielu usług, na przykład fryzjera czy kosmetyczki – wskazuje.
Zdaniem Pytlarczyka, potencjalne nasilenie pandemii niosłoby ze sobą istotne ryzyko operacyjne dla większości branż przemysłowych. – Są to branże, w których również występuje koncentracja dużej liczby osób w jednym miejscu pracy. Chodzi tutaj zwłaszcza o kopalnie, ale też wiele firm z sektora przetwórstwa przemysłowego. Należy oczekiwać, że ewentualne restrykcje nie przybiorą tak drastycznych form, z jakimi mieliśmy do czynienia na wiosnę i nie zablokują całkowicie działalności tych sektorów – mówi główny ekonomista Banku Pekao.
Które przedsiębiorstwa wpadną w poważne kłopoty?
W opinii ekonomistów trudno jednak wskazywać, które duże przedsiębiorstwa – czy to prywatne, czy też państwowe – mogą mieć problemy w warunkach drugiej fali epidemii. – Sytuacja poszczególnych firm to pochodna nie tylko warunków rynkowych, ale też strategii działania oraz umiejętności radzenia sobie z trudnościami, jakie niesie ze sobą kryzys COVID–19. Z tego względu trudno jest wskazywać konkretne podmioty, które mogą ponieść szczególnie negatywne skutki ponownego nasilenia pandemii – uważa Pytlarczyk.
Jednakże, jego zdaniem, w niektórych branżach wpływ kryzysu pandemicznego jest na tyle silny, iż bez wyjątku dotyka on praktycznie wszystkich uczestników rynku. – Dobrym przykładem jest transport lotniczy, gdzie ruch pasażerski jeszcze w lipcu stanowił mniej niż 20 proc. przewozów zrealizowanych w analogicznym miesiącu roku poprzedniego. W takich okolicznościach bardzo trudna już teraz wydaje się być sytuacja narodowego przewoźnika PLL LOT, przy czym nie odbiega ona od położenia wielu jego konkurentów, także tych prywatnych. Uważa się, iż globalną branżę lotniczą czeka fala upadłości lub „ratunkowej” nacjonalizacji wielu prywatnych linii – wskazuje Pytlarczyk. – Z uwagi na trudną sytuację na rynkach surowcowych oraz wspomniane zagrożenia operacyjne związane z rozprzestrzenianiem się wirusa wśród pracowników duże wyzwania stoją także w dalszym ciągu m.in. przed większością spółek wydobywczych węgla kamiennego – dodaje.
Maciej Bukowski wskazuje, że negatywne efekty drugiej fali będzie nieco łagodził fakt, że przedsiębiorstwa produkcyjne wypracowały już szereg procedur, które pomagają w miarę normalnie pracować. – Poza tym działają już wyspecjalizowane firmy, które oferują usługę w zakresie przygotowania przedsiębiorstwa pod kątem przeciwdziałania negatywnym skutkom COVID–19 – zwraca uwagę prezes WiseEuropa. – Jednak nie sądzę, żeby z problemem koronawirusa uporano się w kopalniach czy w zakładach przetwórstwa mięsnego, które okazały się na całym świecie „wylęgarniami” koronawirusa z uwagi na duże stłoczenie pracowników i słabą wentylację – dodaje.
Zamknięte szkoły mogą uderzyć w gospodarkę
Podwyższona liczba zachorowań na COVID–19 może mieć negatywne skutki dla gospodarki nawet bez drugiego lockdownu. Wystarczy, że zamknięta zostałaby większość szkół podstawowych. Taki scenariusz jest bardziej prawdopodobny, niż druga narodowa kwarantanna. – Wiadomo, że wirus w szkołach łatwo się roznosi. Zamykanie szkół to byłby duży problem, bo zastanówmy się, ilu rodziców może pracować zdalnie? Z pewnością jest to znacząca mniejszość pracowników zatrudnionych w polskiej gospodarce. Poza tym, taki scenariusz nie poprawiłby aktywności zawodowej kobiet, która w Polsce jest i tak niska – podkreśla Hagemejer.
Zdaniem Bukowskiego, widać że system szkolnictwa – niestety – nie został dobrze przygotowany do wznowienia roku szkolnego. – Po pierwszych dniach funkcjonowania placówek edukacyjnych w roku szkolnym 2020/21 widać już, że nie wdrożono dobrych procedur, porządkujących sytuację i zapobiegających rozwojowi pandemii. Nie widać np. procedur testowania nauczycieli i uczniów. Nie ma systemu wczesnego ostrzegania, a to źle wróży – ostrzega prezes WiseEuropa.
Zdaniem Pytlarczyka, konsekwencją ponownego zamknięcia szkół byłaby przymusowa absencja setek tysięcy osób, które – nie mogąc pracować zdalnie z racji zawodu i branży oraz nie mając innej możliwości opieki – musiałyby zostać w domach z dziećmi. – W II kwartale tego roku do takiej nieobecności w pracy mogło być zmuszonych nawet 250–300 tys. osób. Trudniejsze do oszacowania, ale niemniej realne są ubytki w produktywności osób godzących pracę zdalną i opiekę nad dziećmi. Ekonomiści taką sytuację nazywają negatywnym szokiem podażowym, oznacza bowiem, że mniejsza liczba osób będzie zdolna do podjęcia pracy – tłumaczy główny ekonomista Pekao.
W opinii Moniki Kurtek, zamknięcie szkół oznaczałoby duże ograniczenia, zarówno dla rynku pracy, jak i całej gospodarki. – Zamknięcie wszystkich szkół byłoby równoznaczne najprawdopodobniej z potrzebą ponownej izolacji społeczeństwa na dużą skalę, porównywalną do okresu marzec – maj. Rodzice musieliby ponownie zostać w domach. Niektórzy z nich powróciliby zapewne do pracy zdalnej. Konieczne byłyby zatem nowe zasiłki opiekuńcze i prawdopodobnie dalsza pomoc publiczna dla firm. Skala pomocy nie byłaby tak duża, jak ostatnio. A zatem mielibyśmy m.in. duży wzrost bezrobocia – wskazuje ekonomistka.
Prognozy są trudniejsze, niż kiedykolwiek
Ekonomiści przyznają, że prognozowanie jest obecnie trudniejsze, niż kiedykolwiek. – Stopień niepewności w gospodarce jest w tej chwili bardzo wysoki, więc prognozowanie jest obarczone naprawdę dużym błędem. Ale nie spodziewam się, biorąc pod uwagę to co się dzieje np. w usługach, żebyśmy szybko wrócili do wzrostu gospodarczego – uważa Hagemejer. – Poza tym, w tym momencie powinniśmy przestać patrzeć na stopę zmiany PKB, tylko na jego poziom, bo za kilka kwartałów dane zaczną być „zakłamywane” z uwagi na niską bazę, wypracowaną w pandemicznych miesiącach – dodaje ekspert CASE.
Zdaniem Ernesta Pytlarczyka, przy pozytywnym scenariuszu epidemicznym należy spodziewać się, że w IV kwartale tego roku gospodarka skurczy się o 1–2 proc. w skali rok do roku, a w I kwartale 2021 roku będzie już delikatnie rosnąć w ujęciu rocznym. – Bardziej negatywne scenariusze muszą zakładać powrót restrykcji antyepidemicznych lub ostrożność ze strony samych konsumentów. Wówczas spadki pogłębią się na przełomie roku. W scenariuszu umiarkowanym PKB spadałby o 3–4 proc. rok do roku w IV kwartale bieżącego roku i na początku przyszłego roku, a w scenariuszu negatywnym powrócilibyśmy do dynamik rzędu minus 7–9 proc. rok do roku – mówi główny ekonomista Banku Pekao.
O pewne prognozy pokusiła się także Monika Kurtek. – W przypadku umiarkowanego scenariusza dynamika PKB może w IV kwartale wynieść około –2 proc. w skali roku i wyjść na plus w I kwartale 2021 r. W przypadku scenariusza pozytywnego możemy mieć wzrost PKB już w IV kwartale 2020, w wysokości 1 proc. W scenariuszu negatywnym spadek PKB możemy mieć zarówno ostatnim kwartale tego roku, jak i w pierwszym roku przyszłego, przy czym trudno określić jaka skala spadków to mogłaby być. Myślę, że mogą to być dynamiki co najmniej w okolicach –4 proc. licząc rok do roku – wskazuje główna ekonomistka Banku Pocztowego.
Jedno jest pewne. Koronawirus jeszcze z nami trochę zostanie – gdyż nie można mówić o tendencji spadkowej w liczbie zachorowań – i przetestuje odporność polskiej gospodarki na szoki, oraz zaradność i odporność na stres polskich przedsiębiorców. A także pracowitość i efektywność polskich pracowników.
Piotr Rosik, Gazeta Bankowa